2023/08/30
Półtora roku w Zakopanem - osobiste wspomnienie
Warszawo i Przyjaciele warszawscy, wróciłem na dłużej. Czuję potrzebę podsumowania tych kilkunastu miesięcy, bo trochę się wydarzyło, szczególnie jak na wypad w Tatry, który miał potrwać tydzień 😅
Ten tekst napisałem po powrocie do Warszawy po kilkunastu miesiącach mieszkania w Zakopanem. W Tatry pojechałem w trakcie pandemii i zostałem na dłużej.

Wypis z kroniki heroizmów górskich - kilka razy byłem na Świnicy, przelazłem Orlą Perć (brawa, piski, okrzyki), wdrapałem się zimą na Rysy (nie polecam, strasznie się człowiek męczy), nie zabiłem się - a były szanse - na Kozim Wierchu, zdobyłem w stylu alpejskim Kasprowy Wierch (przy odczuwalnej -40), jadłem najlepszą borowikową w Roztoce (żadna kuchnia nie ma startu), umierałem ze śmiechu na Wielkanocnym Jaju na Kalatówkach, na Giewoncie świętowałem wigilię swojej czterdziestki, wlazłem na nartach do Stawów, ale nie zjechałem z Zawratu (cykor), za to dwa razy z Przełęczy pod Kopą (raz ryjem w dół, raz stylowo).
W moim tatrzańskim debiucie wspinaczkowym na Osterwie zaklinowałem linę z węzełkiem, na Sarniej Skałce widziałem najpiękniejsze zachody na świecie, oraz - któż tego nie zaliczył? - zgubiłem się we mgle w Zachodnich.
Poznałem kochaną wspinaczkową menażerię z Ku Dziury i COSu, przeczołgałem się samotnie przez Jaskinię Mylną (gubiąc czołówkę), zdobyłem Mnicha w stylu lepszym od Dody, patrzyłem na płonący Kościelec, stałem w korkach, kiedy łanie przechodziły przez główną ulicę Zakopanego. Spotykałem starych i poznawałem nowych znajomych. Jadałem ostrygi w Cristinie i — podobno — wyzwoliłem pluszaka w kilku hardych toprowcach. Wiodącą granią Lipek trasę z Piano do chałupy pokonywałem w słońcu, deszczu, gradzie, śniegu i w świetle księżyca.
Dowiedziałem się drogą obserwacji, że kozice potrafią na pionowych slabach, a idąc pod górę wyglądają jak romb z nogami (serio). Spałem pod spadającymi gwiazdami na 2000 m n.p,m,, poprowadziłem Motykę na Małym Lodowym, zjeżdżałem na tyłku tam, gdzie nie umiałem na nartach, albo nie chciało mi się schodzić. Byłem chyba pierwszym skiturowcem w tym sezonie, który zjechał Dolina Strążyską (co zrobić, desperacja), obserwowałem jak moje koty biegają po polu przed chałupą zbombardowanym gnojówką. Wiem, że jesienią trzeba zejść z Czerwonych Doliną Tomanową, bo pięknie, długo i pusto, zaś foczenie na Grzybowiec to pomysł ekscentryczny, ale na upartego - wykonalny. Doceniłem Nosal i Kopieniec, stosunek zainwestowanego zmęczenia do widoków - znakomity. Zrobiłem wiele dobrych zdjęć, które teraz układam w opowieść.
Nauczyłem się, że w Zakopanem nie wszystko da się zaplanować, wobec czego zawsze należy mieć przy sobie gotówkę, puchówkę i czołówkę (nawet wychodząc po bułki w sierpniu, trust me). Przez rok patrzyłem się codziennie na Giewont i Kasprowy (został trwale wypalony powidok), bez końca rąbałem i układałem drewno, niechcący uterenowiłem i zbiedakamperzyłem swojego Peugeota 307.
Przeżyłem remont ulicy Za Strugiem, będący opowieścią z pogranicza tragifarsy i Buñuela. Mieszkałem w pięknym domu, którym opiekują się piękni ludzie (jak się okazało, dzieliłem piętro z nienarzucającym się - ale jednak - duchem legendarnego taternika). Naoglądałem się po wsze czasy krokusów i wijących się wśród nich instagramerów płci obojga. Od wiosny do jesieni upływ czasu wyznaczała mi wędrówka stada owiec na sąsiednim pagórku.
A gdyby tego było mało, wypuszczałem się na wycieczki na Spisz i Słowację, wspinałem na Jurze, w Sokolikach, Sardynii, w Grecji i we Francji.
Mógłbym tak jeszcze długo, ale mam lepszy pomysł. Gdyby ktoś z Państwa miał ochotę na kawę albo rozszerzoną wersję tej opowieści - zapraszam(y) na Grochów, najlepiej bez wielkich zapowiedzi i ceregieli. Miło będzie Was znowu zobaczyć!