2024/08/01

Ostróda Reggae Festival 2024 - osobista relacja

Po trzyletniej przerwie wróciłem na Ostróda Reggae Festival z solennym postanowieniem, że rzucę się w wir festiwalowych wrażeń, ale postaram się nie zajechać. TL;DR; Po 23. latach Ostróda ma się dobrze, a ja umiem pojechać na festiwal i nie spędzić trzech dni pod sceną z aparatem w ręku.

Na początku muszę się trochę wywnętrzyć. Covidowy lockdown zbiegł się z czasem, gdy dopadał mnie totalny fotograficzny burnout. Fotografowałem muzykę od kilkunastu lat, ale z roku na rok coraz bardziej hobbystycznie, bo to praca "niewidzialna" i - nie licząc chlubnych wyjątków - zepchnięta na margines branży. Gdyby Anton Corbijn urodził się nad Wisłą, skończyłby kręcąc reklamy chipsów, a potem lecząc z depresji po internetowej hejterce.

W każdym razie - miałem serdecznie dość sceny, fosy, stoperów w uszach i noszenia ciężkiego jak... ważącego kilka kilogramów pasa z obiektywami. Chodziłem po górach, przy okazji robiłem zdjęcia, niczego nie planowałem i niczego nie przyspieszałem. I tak, krok po kroku, udało mi się odnaleźć w fotografii radość, którą dawała mi kiedyś. Stała się moim osobistym narzędziem do rozmowy ze światem, próbą ułożenia porządku w chaosie. Źródłem pytań i wyzwań, potencjalnych projektów, językiem - ale nie celem samym w sobie.

Misja: Ostróda 2024

W tym roku przyjechałem do Ostródy w jednoosobowym składzie (no, z dzieciakiem, który migał się od dziennikarskiej roboty), z założeniem że nie będę w stanie zobaczyć każdego koncertu i być w każdym festiwalowym kącie. Kiedyś pewnie podjąłbym wyzwanie - w końcu co to dla mnie - i ostatniego dnia festiwalu zachowywałbym się jak żywy, mamroczący do siebie, trup. Been there, done that.

Marzyła mi się frywolna relacja w stylu gonzo, ale - spójrzmy prawdzie w oczy - w tym filmie to raczej ja byłbym autostopowiczem, który w podskokach spierdala z kabrioletu pędzącego do Vegas Ostródy. Będzie zatem subiektywnie, ale nie z pozycji krytycznego, wszechwiedzącego narratora: raczej o tym, co mnie poruszyło. Były bowiem takie momenty, które mogły wprawić w drżenie nawet kamienne serce moderatora forum "Reggae w Polsce", oj były.

Zabrałem ze sobą dwa aparaty Leica i dwa stałoogniskowe obiektywy: 28mm i 75mm. Nic więcej.

Notka kombatancka

Chociaż w 2001 roku nie dotarłem na pierwszą edycję festiwalu, kilkunastu kolejnych już nie opuściłem i uważam, że zapracowałem na odznakę ostródzkiego weterana.

Pierwszy festiwal odbywał się na dziedzińcu zamku w Ostródzie. Z relacji zapamiętałem, że było bardziej rockowo, a w ramach wydarzeń towarzyszących odbyła się inscenizacja średniowiecznej bitwy z udziałem lokalnych kiboli. Przez kolejne lata festiwal zmieniał miejsca: grał w "białych koszarach" w samym sercu miasta (dzisiaj trudno poznać ten teren, na miejscu głównej sceny stoi Aldi), potem przeniósł się do "czerwonych koszar" i do położonego tuż nad jeziorem amfiteatru. A potem na dobre zakotwiczył na drugim brzegu jeziora Drwęckiego, tuż obok ostródzkiego stadionu.

Festiwalowe życie, dawniej wlewające się do miasta, teraz praktycznie w całości skupiło się na promenadzie wzdłuż jeziora. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że nastąpiła już pełnoskalowa aneksja pasa brzegowego, a może nawet - przez zasiedzenie - proklamowanie czasowej niepodległości. W przestrzeni pomiędzy linią kolejową a stadionem powstał system linearny, którego nie powstydziłby się Gropius czy Oskar Hansen.

Muracki, muzyka, momenty

Gdy kilka godzin później wydostałem się z labiryntu stoisk z watą cukrową i tatuażami, moim oczom ukazała się scena (a patrząc na rozmiary - można śmiało powiedzieć, że to Scena przez duże "S"). Zaczęło się niewinnie - pierwsi spotkani znajomi, drudzy, trzeci, jeszcze nie wiedziałem, że to potrwa w zasadzie przez cały festiwal. W każdym razie - korki wywaliło mi po kilku godzinach, a przecież introwertykiem nie jestem.

Foto: Tomek Misztal ♥

Ale, ale - obiecałem wzruszenia i muzyczne momenty, więc proszę bardzo - oto i one, podane bez żadnej szczególnej chronologii. Część koncertów (łącznie z całym czwartkowym wieczorem) odpuściłem - festiwal rozrósł się na tyle, że trudno w pojedynkę obejrzeć wszystko. Zdjęcia robiłem, kiedy mi się zachciało.

The Cimarons, nigdy nie rezygnuję z możliwości zobaczenia eldersów, a Cimaronsi to jednak brytyjska legenda. Im bardziej zespół płynął w coraz głębszy i coraz bardziej surowy dubwise, tym lepiej to brzmiało.

Z kolei na spotkaniu z publicznością Francis i Locksley - dwóch oryginalnych founding fathers - opowiadali m.in. o swojej współpracy z Lee Perrym (jak zrobić dubowy track waląc w śmietnik) i o tym jak prawie zagrali jako band z Maxem Romeo na kultowym krążku "War in a Babylon" (tu opowieść z morałem: jak zasiedzisz się na rodzinnym obiedzie, to może Ci umknąć angaż życia i pozamiatane). Potem rozkleili się, wspominając zmarłego perkusistę, który trafił do szpitala z próby - i więcej się nie zobaczyli.

Tomek Lipiński. Znajomi trochę narzekali, że "suche aranże", a w przeciwieństwie do mnie nie stali oparci o głośniki basowe pod sceną - więc pewnie coś było na rzeczy. Ja potraktowałem ten koncert jak spotkanie z nurtu spoken-word poetry, jak piękną i inspirującą wymianę energii. Stawiam je na półce tuż obok wspomnień koncertów Lee Scratch Perryego czy afrykańskich griotów, wydarzeń z granicy jawy i snu.

Wydaje mi się, że Tomek powoli żegna się ze sceną - tym potężniej wybrzmiały więc dla mnie hymny Tiltu. Ten koncert nie mieścił się w szufladzie z napisem punk rock albo reggae.

Dubska zrobiły projekt w hołdzie R.A.P., czyli grupie na której piosenkach się wychowywałem. Zaprosili m.in. Jarexa z Bakshishu, Gutka, Gumę z Moskwy i Damiana Syjonfama. Na scenie projekt brzmiał dobrze, a czy materiał broni się na płycie - jeszcze nie wiem, ale sprawdzę. Mogę potem zrzędzić, bo chciałbym żeby zadziało się coś na poziomie Kasi Nosowskiej śpiewającej numery Osieckiej.

Groundation. Harrison Stafford, lider amerykańskiej grupy, opowiadał w wywiadzie po koncercie, że jest głęboko zainspirowany jazzową swobodą i zawsze wnosi na scenę element improwizacji, zmieniając aranżacje, które znamy ze studyjnych wersji utworów. Słuchałem i dumałem, bo brzmienie Groundation wydawało mi się zawsze zbyt ułożone i precyzyjne. Po tegorocznym koncercie nie pozbyłem się tego wrażenia.

Mesajah aka Manolo, nigdy nie byłem targetem, ale kłaniam się nisko: nie spodziewałem się tak precyzyjnego bandu i dopracowanego brzmienia, tight! Andrzej Krzywy śpiewający "W moich ogrodzie" - co za tribute! Z kolei Cleo to chyba zbyt śmiała propozycja jak na Ostródę, ale helloł - to były ich urodziny, nie moje. A kilka numerów zaśpiewanych w oryginalnym składzie Natural Dread Killaz (nawet Natty była!) sprawiło publiczności ogromną przyjemność. A co tam, mi nawet też!

Micah Shemaiah był oprócz The Cimarons i Rootz Underground jedynym reprezentantem Jamajki na dużej scenie. Mimo późnej godziny dał długi, rootsowy koncert i mam wrażenie, że za chwilę doszlifuje do Chronixxa i Protoje: w każdym razie nie brakuje mu ani głosu, ani charyzmy. Trzymam kciuki.

Z oryginalnego składu Rootz Underground na koncerty w Europie przyjechał wokalista Steve Newland i gitarzysta Omar Francis. Za plecami mocny sesyjny band (Positive Thursdays in Dub), na horyzoncie - nowa płyta grupy. Dready fruwały w powietrzu, bas ładnie masował, pojawił się feat Brinsleya Forda z Aswadu i cover ukochanego Midnite, więc czego tu nie lubić?

Miałem nie narzekać, ale trochę muszę - no nie kupuję tej bałkańskiej potupajki z reggae i ska w tle w wykonaniu Dubiozy Kolektiv. Ale Dubioza to solidna maszyna, która potrafi roznieść w pył każdy festiwal. Pamiętam ich wizytę na Woodstocku sprzed kilku lat - bałem się czy fotografując nie spadnę ze sceny. W internetach ktoś napisał, że ten koncert był niczym Rage (Reggae) Against The Machine, no i niech tak zostanie.

Soundsystemy, tutaj pojawiałem się na chwilę co jakiś czas, cholera, nie ukrywam że znalezienie na terenie festiwalu korytarza, którym dochodziło się do namiotu zajęło mi dłuższą chwilę (a przecież mogłem spojrzeć na mapkę).

Skrótowo wspomnę o ciekawych setach: na pewno transylwański dzikus Obeah, miksujący dubstepy z soundtrackami z horrorów, chłopcy Singledread z ekipą z Martyniki (ach, ta salsa w ich wykonaniu!), K-Jah z ognistą nawijką Omara Perry'ego (tak, tak, progenitura Scratcha).

No i wzruszki: wprawdzie kolektyw Dancehall Masak-Rah na dobre rozjechał się po Europie, ale 27Pablo zebrał ferajnę i w sobotę bawiliśmy się do rana - nie wiem jak bawiła się publiczność, ale nam bardzo się podobało.

Marika, Ras Luta, Cheeba, no cholera, to jednak kawał historii współczesnego polskiego reggae, a numery które kilkanaście lat temu Pablo puszczał premierowo dziś wydają się klasykami jak Budka Suflera i Perfect. Do pełni szczęścia brakowało Juniora Stressa, zajętego zbiorami na swojej plantacji piekielnych papryk.

Last, but not least, Manudigital, którego wielbię za plenerowe sesje z przenośnym keyboardem Casio i legendami jamajskiej sceny. Jak to powiedział kumpel - "zabrał ze sobą świetnego rasowego raggamuffinowego deejaya D'Patcha, a nakurwia dubstepy", ale było różnorodnie i skakanie po stole ze sprzętem też było. Rano spotkaliśmy się w hotelu: chłopaki byli ledwo żywi - czyli dali z siebie wszystko.

Zajrzałem ledwo na Uniwersytet Reggae, którym jak co roku zawiaduje Bartosz Wójcik: prawdziwy (no shit!) uniwersytecki wykładowca, tłumacz i człowiek, który zjadł zęby na karaibskiej kulturze - ze szczególnym uwzględnieniem literatury. Niech festiwal idzie w tę stronę, bo publiczność jest spragniona pogłębionej wiedzy o Jamajce, chce słuchać wspomnień muzyków i poznawać, jak to się mówi, kulturowy kontekst muzyki reggae. Nawet, jeśli ta milknie o świcie, a do południa trzeba doczołgać się na spotkanie do amfiteatru.

Relację z festiwalu wypada podsumować

Najpierw słonie w pokoju.

"Czy to był dobry lineup?" W historii festiwalu na pewno były lepsze. Czy dało się ściągnąć jeszcze kogoś z jamajskich headlinerów? Pewnie tak, ale chęci to jedno, a stawka choćby Burning Speara - drugie. Byłem na kilku koszmarnych festiwalach z rewelacyjnym line-upem, więc coraz mniej interesują mnie takie wyścigi.

"O boże, ale to nie jest reggae!" Festiwal z bagażem dwudziestu kilku edycji musi iść z duchem czasu, albo umrzeć - i Ostróda nie jest tu wyjątkiem (dla porównania - na Summerjamie regularnie gości niemiecki hip-hop). Kibicuję stylistycznemu otwarciu festiwalu i nie zgrzytają mi koncerty Voo Voo, Kapeli ze Wsi Warszawa czy Tomka Lipińskiego. Po prawdzie - nie obraziłbym się nawet za Orchestrę Baobab czy Grace Jones.

A teraz zachwyty.

Produkcja. Jak to brzmiało i wyglądało! Dźwięk w punkt, świetne wizualizacje, wbijające w ziemię światła. Miałem nie robić zdjęć, a jednak pojawiałem się pod sceną i właziłem na wieże. Klasa.

Frekwencja. Było nas dużo... i wcale nie był to zlot starych dziadów.

Z dystansu widać, że wspólnym wysiłkiem i talentami zbudowaliśmy nad Wisłą wielobarwną mozaikę inspirowaną muzyką z Jamajki i karaibską kulturą: to dziesiątki wyjątkowych zespołów, zaangażowana scena soundsystemowa, projekty z dziedziny sztuk wizualnych. Zacznijmy doceniać ten dorobek i siebie nawzajem.

Amen.


Jeśli spodobał Ci się ten tekst, zapraszam Cię do newslettera, w którym piszę o nowych tekstach i zdjęciach. Możesz też zasubskrybować bloga przez kanał RSS.