2024/06/30

Notes warszawski: przystanki i mosty

Listy miłosne do Warszawy piszą się same, wystarczy zatrzymać się i posłuchać.

Na przystanku na moście stoją dwie dziewczyny otoczone przez kontrolerów, na oko wczesne liceum, ale przecież jest lipiec, więc już wyjęte z bezpiecznych ramion szkoły i wrzucone w piekarnik miasta, ten upał musiał uśpić ich czujność.

Jedna się trzyma, ale druga płacze i powtarza tylko: “proszę pana, ja błagam, proszę, ja bardzo proszę”, w tej kolejności, ale kanar z rumianą twarzą nic jej na to nie odpowiada, tylko gdzieś dzwoni i długo z kimś rozmawia; co jakiś czas spogląda ukradkiem na kolegów, tak jakby przez ten płacz coś w nim drgnęło; może nawet puściłby je, tylko dookoła za dużo ludzi.

I nie słucham już dalej, bo we mnie to drgnęło już na pewno, patrzę się w Wisłę i przypominam, że kiedyś, tuż przed końcem szkoły, stałem tutaj w takim samym upale i prosiłem o łaskę, aż stał się cud: kanar się zlitował, kazał nam przyjechać następnego dnia i zapłacić jeden mandat za wszystkich, a była nas chyba z ósemka, same golasy bez biletów, szczyle z ostatnich klas podstawówki. Honorowo zebraliśmy kasę i o umówionej godzinie dwie osoby od nas stawiły się na przystanku Most Poniatowskiego, a może jednak wcześniej, na Rondzie Waszyngtona, ale nikt tam na nas nie czekał, tylko tramwaje wtaczające się co chwilę na wysepkę trzęsły się jakby pękały ze śmiechu, wtedy jeszcze mogły zapierdalać po krzywych torach ile fabryka dała.

Pokręciliśmy się, porozglądaliśmy i po kilkunastu minutach schowaliśmy honor i ręce do kieszeni, tam zresztą robiło się już gorąco od ciężaru tych uciułanych pieniędzy. Wystarczyło przecież powiedzieć, że pojawił się i że wziął, sprawa załatwiona, a potem przepuścić na kasety z grami albo pirackie płyty na stadionie i nikt by się nie dowiedział. Ale zabrakło nam bezczelności, czuliśmy na sobie surowy wzrok kanara, który - tak to sobie od trzydziestu lat wyobrażam - obserwował nas z ukrycia niczym jakiś praski Batman, notując czy jego metody wychowawcze się sprawdzają. To musiał być koniec czerwca, w końcu znudziliśmy się czekaniem i wsiedliśmy do drugiego wagonu, na fotel maszynisty. Tramwajem rzucało, mocno zaciskaliśmy dłonie na poręczach i milcząc gapiliśmy się w znikającą za nami rzekę, białą od słońca.


Jeśli spodobał Ci się ten tekst, zapraszam Cię do newslettera, w którym piszę o nowych tekstach i zdjęciach. Możesz też zasubskrybować bloga przez kanał RSS.